Idę
nie znając drogi, początku ani końca. Bez celu, bez chęci, bezradnie. Kolejna
ścieżka, kolejny ślepy zaułek. Kolejny, kolejny, kolejny. Gdzie jestem? Nie
mogę znaleźć drogi do domu. Błagam, niech ktoś mi pomoże!
Nie była pewna od jak dawna idzie, ani
skąd wyruszyła. Nie potrafiła zebrać myśli, szła bez celu, powłócząc nogami ze
zmęczenia, nie patrząc przed siebie. Bo co po? Doskonale wiedziała, co zobaczy.
Biel. Biały labirynt, a dokoła tylko wszechogarniająca biel.
Nie wiedziała, jaki jest cel jej
tułaczki. Czuła się jak mysz laboratoryjna, którą naukowcy wykorzystują, by
sprawdzić jak szybko znajdzie drogę do wyjścia. Tylko, że czuła, że ten
labirynt wyjścia nie ma.
Zmęczenie było coraz większe, lecz nie
zatrzymywała się. Nie mogła. Ilekroć chciała usiąść, choć na chwile, by
odpocząć, coś ją powstrzymywało. Jakaś nadludzka, nieznana siła. Co to było?
Nie wiedziała, ale nie chciała się nad tym zastanawiać. Skoro nigdy nie miała
poznać odpowiedzi, to, po co snuć bezsensowne domysły?
Kolejny zakręt i jeszcze jeden. Ślepy
zaułek, powrót i inna ścieżka. Szła, szła, szła i nagle zatrzymała się, wbrew
sobie. Podniosła głowę i rozejrzała się. Stała pośrodku białego pokoju. Bez
okien, bez drzwi, bez żadnej drogi ucieczki. Nawet nie wiedziała, którędy do
niego weszła, jak się tu dostała? I gdzie to „tu” było? Tyle pytań i żadnej
odpowiedzi.
Odwracając się, ujrzała w rogu, jeśli
to faktycznie był róg, cień. Z początku niewielki i ledwo widoczny, z każdą
chwilą rósł i ciemniał, lecz dalej pozostawał bezkształtny. Przypominał trochę
burzową chmurę, która zbiera się z innymi na niebie, oznajmiając światu, że
zaraz na ziemię spadnie deszcz. Ale ta bezkształtna materia zaczęła przybierać
jakąś postać. Nie wiedziała, co jej przypomina, ale była pewna, że jest to coś,
czego należy się bać. Przeczucie i intuicja kazały uciekać, lecz nogi jakby
przyrosły do podłogi, a To rosło i rosło, bez końca. I wtedy je ujrzała. Dwa
czerwone światełka, które wręcz oślepiały. Oczy. Ta myśl w nią uderzyła z całą
mocą, a strach zmienił się w przerażenie. Chciała krzyczeć, uciekać, lecz ciało
odmawiało posłuszeństwa.
Z cienia wypełzły macki, czarne niczym
węgiel. A za nimi masywne ciało i twarz wykrzywiona w grymasie. Kreatura
otworzyła szczęki pełne ostrych zębisk, miała wrażenie, jakby stworzenie
uśmiechało się do niej szyderczo, z kpiną. Mówiąc, że zaraz zginie. Zbliżało
się powoli przedłużając męki, wiedząc, że ofiara i tak nie ucieknie. Ale przecież
mogła uciec. I wtedy odwróciła się i zaczęła biec. Pokój wydłużał się, a ona
biegła. Szybciej, szybciej, szybciej. Potykając się o własne nogi, nie
odwracając się w tył, lecz ze świadomością, że stworzenie jest tuż za nią, dla
którego to była tylko zabawa. Przyjemność, by pomęczyć ofiarę przed posiłkiem.
Biegła dalej, ledwo łapiąc każdy
kolejny oddech, lecz nie zatrzymała się. Nie pozwoli temu wygrać, nie może, nie
chce, nie! Ujrzała drzwi, na końcu korytarza, droga ucieczki, wyjście z tego
piekielnego tunelu, jej ratunek na wyciągnięcie ręki. Ale one, jakby odsuwały
się od niej, nie pozwalając chwycić za klamkę. Przyspieszyła, wyciągnęła dłoń
przed siebie, znów za daleko. Była wycieńczona, ale nie miała odwagi się
odwrócić. I choć dookoła rozbrzmiewała głucha cisza, była pewna, że kreatura
nie odpuściła. Ta myśl nie pozwalała spojrzeć w tył. Spotkanie twarzą w twarz z
prawdą byłoby zbyt bolesne.
Drzwi wydają się być coraz bliżej,
przestały uciekać i czekają na nią. Dobiega do nich, chwyta za klamkę i.. Nie!
Szarpie, wali w nie, jak opętana, krzyczy. To na nic. Zamknięte. To koniec?
Odwraca się i.. nic. Pustka. Kreatura zniknęła i nie ma po niej śladu. Osuwa
się na podłogę, uspokaja oddech, a z jej ust wydobywa się szloch. Z początku
cichy, ledwie wyraźny, z czasem przybiera na sile. „Czemu ja?” Do oczu napłynęły pierwsze łzy, a po nich kolejne.
Spływają po policzkach, zostawiając po sobie mokre ślady i kończą swą wędrówkę
na białej podłodze. Cholerna biel!
Bezradność i żal przemieniają się w
rozgoryczenie, a następnie w złość. Bierze się w garść. Wstaje, ociera łzy i
unosi dumnie podbródek, by ujrzeć przed sobą źródło jej strachu, a ona sama w
ciągu zaledwie ułamka sekundy staje się znów malutka. Przerażenie wraca ze
zdwojoną siłą, broda zaczyna się trząść, łzy znów zbierają się w kącikach jej
oczu. Upada na kolana. Kreatura zbliża się do niej, powoli, powolutku.
30 metrów.
Szept.
20 metrów.
Krzyk.
10 metrów.
Ciemność.
Gdzie
jestem?..
Nie,
nie zbliżaj się! Odejdź!..
Pomocy!
Błagam!..
Nie!
Twarz zastygła w przerażeniu, oczy
wypełnione pustką, krew spływająca z ran. Odwiązuje węzły z jej rąk, a
bezwładne ciało upada na podłogę. Nie żyje? Nie, oddycha. Więc żyje. Może się
jeszcze z nią pobawić. Patrzy jak porusza delikatnie palcami, jak zaciska pięść
i próbuje się podnieść.
Upada. I jeszcze raz, i kolejny. Śmieje
się z jej daremny prób walki. To na nic, przedłuża swą mękę. Ale to dobrze,
dzięki niej ma więcej zabawy. Podpełza do niej, patrzy z bliska swymi
czerwonymi oczami. Zawiązuje węzły na nowo na jej rękach, podciąga pod sufit i
patrzy prosto w jej oczy. Patrzy na niego hardo i dumnie, mimo bólu, cierpienia
i strachu. Nie chce pokazywać, że się boi, ale on wie. Wie doskonale.
Wyciąga w jej stronę mackę, zaciska na
jej szyi i patrzy jak się szamocze, próbując zaczerpnąć oddech. Choć jeden,
malutki. Pętla rozluźnia się. Łapie łapczywie oddech i znów go traci. I znowu,
w kółko, do utraty sił.
Wciska macki do ran. Głębiej, głębiej,
jak najgłębiej i słucha jak krzyczy. Ah, słodka melodia. Zachwyca się jej
wrzaskami. I przerywa. Słucha jak płacze z bólu i jak zaczyna znów krzyczeć. I
znowu, w kółko, do utraty sił.
Odwiązuje węzły z jej rąk, a bezwładne
ciało upada na podłogę. Nie żyje? Oh, tak, nie żyje.
To
tylko zły sen, tylko zły sen. Cii, spokojnie. Już wszystko dobrze, prawda?
Otworzyła oczy. Szybko podniosła się do
pozycji siedzącej i wzięła głęboki oddech. Powoli zaczęła się uspokajać, a
serce nie biło już tak szybko. „To tylko zły sen”, powtarzała w kółko. Opuściła
nogi na podłogę i wsunęła stopy w miękkie, puchate kapcie, a następnie podeszła
do okna i jednym zamaszystym ruchem odsunęła zasłonę. Za oknem ujrzała szarość.
Ogród, pusta ulica i domy w sąsiedztwie tonęły w deszczu. Niebo całkowicie
zasłaniały czarne chmury, co jakiś czas słychać było w oddali grzmot. Przez
pogodę za oknem nie była w stanie powiedzieć, czy jest już ranek, środek nocy,
a może już południe. Podejrzewała, że jest koło godziny szóstej, gdyż rodzice
zawsze ją budzili, jeśli nie wstała sama. Spojrzała na budzik i potwierdziły
się jej przypuszczenia. Rozciągnęła się leniwie zwiewając i ruszyła na dół
zrobić niespodziankę rodzicom. W końcu nie co dzień wstawała tak wczas.
Kierując się w dół schodami, przemknęło
jej przez myśl, że w domu jest za cicho, lecz zignorowała tlące uczucie
niepokoju. Po drodze przejrzała się w lustrze i z uśmiechem na ustach weszła do
kuchni. Rodziców w niej nie było. Gdzie podział się ojciec czytający gazetę i
mama krzątająca się, przygotowując śniadanie? Odwróciła się i wtedy jakiś cień
przemknął koło niej. Wzdrygnęła się. Szybko skarciła się za tą reakcję, po
koszmarze jest przewrażliwiona, tłumaczyła sobie. Mimo to, wbrew sobie zaczęła
się cofać w głąb kuchni, aż za wyspę i wtedy potknęła się o coś. Spojrzała za
siebie i ujrzała na podłodze swoich rodziców. Leżeli nieruchomo, cali we krwi,
z ranami ciętymi. Oczy mieli otwarte, a twarze wykrzywione w przerażeniu.
Usłyszała krzyk, by dopiero po chwili zdać sobie sprawę, że wydobywa się z jej
ust.
Mamo!
Tato! Dlaczego?! Nie, wróćcie. Nie zostawiajcie mnie samej..
Potrząsała ciałem matki, a strumienie
łez spływały po policzkach. Powtarzała „nie” jak mantrę, jakby te słowa miały
ich ożywić. Dopiero po chwili oprzytomniała, zdając sobie sprawę, że musi
zadzwonić po pomoc.
Podniosła się z podłogi, odwróciła się
i zamarła. W drzwiach do kuchni stało To, kreatura z jej snu. Potrząsała głową,
próbując wmówić sobie, że to nie dzieje się naprawdę, że to tylko wytwór jej
wyobraźni. Lecz nic to nie dało, jej koszmar stał się rzeczywistością. Cofnęła
się parę kroków, lecz stworzenie przybliżało się z każdym jej kolejnym ruchem,
aż w końcu natknęła się na szafkę za nią. Próbowała uciec drugą stroną, lecz
potwór był szybszy. Oplótł ją mackami i zaczął przyciągać do swoich szczęk.
Daremnie miotała się, próbując uciec. Każdy kolejny jej ruch sprawiał, że pętle
zacieśniały się coraz bardziej, aż w końcu nie mogła złapać oddechu. Czuła jak
jej kości, płuca miażdżą się, sprawiając jej ogromny ból. Przestała się
wierzgać, straciła ostatek sił i poddała się. Nie mogła nic już zrobić.
Przegrała tą walkę.
Niech
to się już skończy. Proszę..
Następne wydarzenia pamięta jak przez
mgłę. Hasał dobiegający z zewnątrz, wyważenie drzwi, wtargnięcie policji i
pogotowia. To jak pakowali ciała jej rodziców do czarnych worków, jak zakuli ją
w kajdanki i wyprowadzali z domu. Podróż radiowozem, zamknięcie w celi, mnóstwo
pytań i żadnej odpowiedzi. Nie potrafiła wydusić z siebie słowa, nie ważne jak
długo psychiatra do niej mówił, jego słowa do niej nie docierały.
Pamięta za to doskonale zimną celę i
niewygodne posłanie. Zimne spojrzenia, obelgi rzucane w jej stronę i tę nienawiść
na ustach ludzi.
Na rozprawie pojawiło się wiele osób –
ciekawskich reporterów, uzbrojonych policjantów, rodzina spoglądająca na nią z
oburzeniem, nienawiścią, współczuciem. Czuła się przytłoczona nadmiarem emocji,
jakie wzbudzała u ludzi.
Sąd,
po rozpoznaniu sprawy Mercedes Hestings, uznaje ją za winną dokonania zarzucanej
zbrodni i wymierza jej karę dożywotniego pozbawienia wolności i przymusowego
pobytu w zakładzie psychiatrycznym.
Nikt nie chciał słuchać jej tłumaczeń.
W ich oczach była morderczynią i nie potrafiła tego zmienić. Pytanie, czy
chciała? Tam, dokąd ją wysłali miała być bezpieczna i ta myśl uspakajała ją.
Reszta była bez znaczenia. I tak nie miała już dla kogo żyć, więc to, co się
miało z nią stać było jej całkowicie obojętne. Jedyne, czego pragnęła, to być
bezpieczną, żyć z dala od potwora, przez którego straciła bliskich. Tak, to
było najważniejsze.
Błagam,
niech mi ktoś pomoże! Proszę, odejdź.. Zostaw mnie w spokoju!..
A noce, noce były najgorsze. Nawiedzało
ją w snach i na jawie. Męczyło, torturowało, nie dawało spokoju, aż padała z
wycieńczenia. Wypełzało z cienia, zbliżało się i zabawa zaczynała się. I znowu,
i w kółko, każdej nocy, aż do końca.
<Nie
zdążyłam poprawić, a że nie chciałam przekładać daty publikacji ze względu na
moją długą nieobecność, wstawiam wersję niepoprawioną. Wybaczcie. Tak czy siak,
szczegółowe wytknięcie wszystkich błędów mile widziane.>